Through personal reflections, the diary captures the stark realities of daily life under Communist rule in Poland. Leopold Tyrmand, a survivor of World War II, provides a poignant critique of the regime's absurdities and deceptions, paralleling the experiences of other dissidents like Czeslaw Milosz and Václav Havel. Written after his newspaper was shut down for defying the Communist narrative, this work serves as a powerful testament to resistance and the struggle for truth in a repressive society.
W książce tej jest wszystko, czego można chcieć się dowiedzieć o życiu w
socjalizmie. Oczywiście życiu inteligenta. A szczególnie inteligenta
Warszawiaka. Na kartach „Dziennika 1954” spotkamy Herberta, Jasienicę,
Kisiela, Turowicza, by wspomnieć tylko tych, których wspominać warto.
Poznajemy też prozę i poezję bytowania młodego pisarza, świetnego obserwatora,
znakomitego stylisty, którego wkrótce pozbyto się z Polski na stałe. Sam
Tyrmand pisze o Dzienniku tak: Tak, chodzi o świadectwo dla samego siebie, o
wystawienie świadectwa memu życiu, moim pragnieniom i myślom, mojej epoce, z
którą jestem związany nieskończonością węzłów. Ma to być świadectwo z
pierwszej ręki, złożone przez stosunkowo najlepiej zorientowanego w danej
sprawie świadka. Ale – częściowo nie. Tak silnie pożądam sprawdzenia samego
siebie, mych słuszności i niesłuszności, mych możliwości i zdolności, a więc
tego, czego tak uparcie odmawia mi moja aktualna sytuacja. Nie mam talentu
kontemplacji ani daru tworzenia w imię samego aktu tworzenia. Jak powiedział
mi ostatnio Kisiel, noszę w sobie wielką potrzebę i umiejętność dzielenia się
z ludźmi moją wewnętrzną pracą myśli. Z najgłębszego powołania czuję się
dziennikarzem, stąd konstrukcje mych przemyśleń ulegają dezaktualizacji,
ponadto nie wierzę w możliwość własnego wysiłku nad kompozycją dzieła sztuki
nieprzeznaczonego dla kogoś konkretnego w czasie i przestrzeni. Dlatego
zdecydowałem, że dziennik przyniesie mi ulgę.
Książka legenda. Najpoczytniejszy kryminał napisany w czasach PRL-u. A tak
naprawdę niezwykle inteligentnie opis Polski Ludowej, przebrany w str�j ni to
kryminału, ni to romansu, ni to westernu. Zaczyna się od tajemniczych napad�w.
Z tym, że wszyscy atakowani to bandziory. Ludowa milicja staje na głowie, by
dostać jedynego sprawiedliwego, szeryfa bez twarzy, kt�ry sprawia, że ludzie
zaczynają się czuć bezpieczni. Podziemny światek Warszawy rusza na wojnę.
Bohater ma tylko jeden znak rozpoznawczy, niezwykłe, świetliste spojrzenie. A
dodatkowo w tle historia miłosna, kt�rej osią jest Marta Majewska, niechcący
wciągnięta w przestępcze życie Warszawy.
Powieść skrojona po mistrzowsku. Wartka, choć kameralna akcja, błyskotliwe
dialogi, barwne niejednoznaczne postacie. A wszystko rozgrywa się na tle
malowniczego portowego miasteczka, Darłowa, zanurzonego w powojennej
atmosferze niepewności i strachu w obliczu nowej władzy, likwidującej krok po
kroku prywatną własność. W centrum zaś dwoje bohaterów przypadkowo
zainteresowanych tym samym zaginionym dziełem sztuki: tryptykiem Eryka
Pomorskiego. Ona – historyk sztuki z Warszawy, on – człowiek bez imienia,
zwany Nowakiem, właściwie znikąd, dziennikarz, myślący o ucieczce z
komunistycznego kraju i potajemnym wywiezieniu obrazu. Miłość komplikuje
wszystko, tym bardziej, że chwilami można odnieść wrażenie, iż cicha zawzięta
rywalizacja między zakochanymi zniweczy ledwo rodzące się uczucie. Tyrmand
stworzył bohaterów, których przeżycia budzą u czytelników rosnące z kartki na
kartkę pragnienie – aby im się powiodło, aby potrafili przełamać wszelkie
bariery, a kapryśny los nie pokrzyżował ich planów...
Gdy wychodziłem z domu, przyszło mi ni stąd, ni zowąd na myśl, że to, co piszę
w dzienniku, może mieć wartość nieprzemijającą. Może nawet doniosłą. Już
kiedyś o tym myślałem, lecz zdało mi się robieniem z siebie samego balona.
Dziennik to psychiczne odprężenie na prywatny użytek i to musi wystarczyć.
Dziś wydało mi się, że to, jeśli przetrwa i dotrze do drukarskiej prasy
zostawi po mnie ślad. W związku z czym wynikł nowy problem: kto jest tego
adresatem? Po prostu Polacy i ludzie? Zbyt ryzykowne. Wolałbym za mych
czytelników tych, którzy przetrwają komunizm. Ale tych także, co jeszcze nie
zapomnieli jego trupiego ciężaru na grzbiecie i dławiącego uchwytu na szyi. To
idealna publiczność, bezbłędny odbiorca. Taki tylko nasłodzi się naprawdę tym,
co ja sam uważam w tym dzienniku za wartość - a mianowicie nieustępliwością.
Zapiski dyletanta to notatki niebywale inteligentnego i spostrzegawczego człowieka. Zaczynają się od zdania: Do Ameryki przybyłem drogą morską, co przez wiele osób było kwestionowane jako trik reklamowy, a jednak Tyrmand rzeczywiście do Ameryki przypłynął. W jego archiwum w Instytucie Hoovera do dziś zachował się bilet na statek. Tyrmand miał niebywałą zdolność przerabiania swojego życia na literaturę. Dziennik 1954 oraz Życie towarzyskie i uczuciowe mistrzowsko opisywały jest losy w PRL, Filip przedstawiał pobyt podczas wojny we Frankfurcie. Zapiski dyletanta opowiadają o Ameryce, jaką zobaczył po ucieczce z Polski. Są dowcipne, błyskotliwe, erudycyjne i z początku pełne zachwytu nad Ameryką. Wkrótce jednak pisarz zaczął dostrzegać, że Amerykanie, szczególnie intelektualiści, niczym rozpieszczone dzieci, nie doceniają dobrodziejstw demokracji, w jakiej żyją. Przyzwyczajeni korzystać pełnymi garściami z wolności, nie wierząc, że mogą ją stracić, łatwo ulegają fascynacji utopijnymi ideami, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństw, jakie te kryją. Lektura Zapisków dyletanta okazuje się niestety dziś równie aktualna jak niegdyś, przy czym niekoniecznie twierdzenia autora należy odnosić tylko do Ameryki.
W książce tej jest wszystko, czego można chcieć się dowiedzieć o życiu w
socjalizmie. Oczywiście życiu inteligenta. A szczególnie inteligenta
warszawiaka. Na kartach Dziennika 1954 spotkamy Herberta, Jasienicę, Kisiela,
Turowicza, by wspomnieć tylko tych, których wspominać warto. Poznajemy też
prozę i poezję bytowania młodego pisarza, świetnego obserwatora, znakomitego
stylisty, którego wkrótce pozbyto się z Polski na stałe. Sam Tyrmand pisze o
Dzienniku tak: Tak, chodzi o świadectwo dla samego siebie, o wystawienie
świadectwa memu życiu, moim pragnieniom i myślom, mojej epoce, z którą jestem
związany nieskończonością węzłów. Ma to być świadectwo z pierwszej ręki,
złożone przez stosunkowo najlepiej zorientowanego w danej sprawie świadka. Ale
– częściowo nie. Tak silnie pożądam sprawdzenia samego siebie, mych słuszności
i niesłuszności, mych możliwości i zdolności, a więc tego, czego tak uparcie
odmawia mi moja aktualna sytuacja. Nie mam talentu kontemplacji ani daru
tworzenia w imię samego aktu tworzenia. Jak powiedział mi ostatnio Kisiel,
noszę w sobie wielką potrzebę i umiejętność dzielenia się z ludźmi moją
wewnętrzną pracą myśli. Z najgłębszego powołania czuję się dziennikarzem, stąd
konstrukcje mych przemyśleń ulegają dezaktualizacji, ponadto nie wierzę w
możliwość własnego wysiłku nad kompozycją dzieła sztuki nieprzeznaczonego dla
kogoś konkretnego w czasie i przestrzeni. Dlatego zdecydowałem, że dziennik
przyniesie mi ulgę.
Tyrmand warszawski to zbi�r felieton�w o Warszawie drukowanych w latach
1946-1953 w Stolicy i Tygodniku Powszechnym. Autor powr�cił po wojnie do
Polski ? gł�wnie z miłości do Warszawy. I właśnie ta miłość, z kt�rą się
bynajmniej nie krył, jest osnową wszystkich jego tekst�w na temat naszej
stolicy. Jego zdaniem: ?...wszystko, dziejące się poza Warszawą, było
niedobre, nudne, niewłaściwe i pozbawione wdzięku?. Tezę tę z wdziękiem
rozwija w felietonach.Tak samo wszystko, dziejące się w Warszawie, jest dobre,
interesujące, właściwe i pełne czaru i uroku. Przykład ? proszę bardzo: gdy w
Łodzi pada deszcz w Wielkanocne święta, jest to tylko i wyłącznie winą Łodzi,
bo tylko w takim mieście może w Wielkanoc padać deszcz. Gdy natomiast Warszawa
ma nad sobą złą pogodę w każde święta, można, a nawet należy to wybaczyć.
Bowiem winna jest pogoda, a nie miasto. Na pewno. A zresztą w Warszawie, na
Wielkanoc musi być ładnie...
To są moje porachunki osobiste z komunizmem i z ludźmi w komunizmie. Kogo nie
interesuje ich prywatność lub razi wąskość ich perspektyw, niech dalej nie
czyta. Dalej mowa będzie o gnojeniu i z tego tylko wynikają moje uogólnienia i
manie. Może byłem pomyłką w historii, może się spóźniłem i wygłupiałem, zgoda,
ale próba postępowania zgodnie z własnym sumieniem jest zawsze probierzem
uczciwości. Zresztą nie byłem jeden: każdy toczy tam taką osobistą i prywatną
walkę z aparatem nacisku na świadomość, z wszechobejmującym kłamstwem, z
super-pozorem. Tylko że większość zgadza się na własną klęskę, nieliczni - na
tzw. honorową przegraną, jeszcze mniej - na remis. Ja nie chciałem się poddać
i ustąpić; może to głupie, ale przecież o to samo wojowaliśmy z Hitlerem -
obowiązywała wszak wtedy zasada, że jest w końcu coś, z czego nie można
ustąpić.
Leopold Tyrmand, prekursor jazzu w Polsce, odpowiada na pytanie: co to jest
jazz! Książka ta nie ma charakteru ani formy podręcznika, leksykonu lub
jakiegokolwiek vademecum w sprawach jazzu. Ma charakter eseju wypełnionego
rozważaniami, zawierającego nieco informacji i dużo zupełnie osobistych
impresji. Jest pochyleniem się nad problemem. Zagadnienie rozlewa się szeroko,
obejmuje obszar ogromny, omywa różne dziedziny współczesnej kultury, wiąże się
nierozerwalnie z codziennością tak jak obyczaj i sztuka przenikają się we
współczesności ze zjawiskiem trudnym i socjologicznie mało zbadanym, a zwanym
na co dzień życiem rozrywkowym. Czy książka ta odpowie generalnie na pytanie:
co to jest jazz? Chyba nie, chociaż jej ambicją jest zawarcie i przekazanie
czytelnikowi pewnego kompendium. Powstaje jednak zagadnienie, czy w ogóle
można na takie pytanie odpowie-dzieć.