Dekadentyzm wyrasta z czasowej koncepcji cywilizacji i filozofii bytu,
ujmującej świat w kategoriach postępującego upadku i rozpadu. Autor próbuje
uchwycić szeroko pojętą negatywność dekadenckiego doświadczenia temporalnego i
egzystencjalnego, a także jego dynamikę, zmienność i związane z nimi ruchy
podziału, rozdzielenia i rozproszenia, wraz z ruchami im przeciwdziałającymi.
To w tych ruchach kształtuje się dekadencka tożsamość.
Oko było dla Leirisa, Artauda, Blanchota, a przede wszystkim Bataille’a
przedmiotem fascynującym i zarazem odrażającym, źródłem rozkoszy i przerażenia
– prawdziwym obiektem sacrum. Jako symbol boskiego porządku i rozumowego
poznania stało się celem gwałtownych ataków, w których było obserwowane,
otwierane, tłamszone, ściskane, miażdżone, wywracane na nice, wyłupywane,
wtłaczane w różne mniej lub bardziej przystosowane do tego miejsca, a także
przypisywane rzeczom i tworom, u których znaleźć się go nie spodziewano.
Jednocześnie jednak – stale zyskiwało na sile i znaczeniu. Sytuując się na
przecięciu literatury, sztuki, filozofii i antropologii, Historie oka
opowiadają o przemianach, jakie zaszły – głównie w pierwszej połowie XX wieku
– na płaszczyźnie ludzkiego postrzegania, pisania o tym postrzeganiu i
szerzej: myślenia o człowieku i ludzkiej podmiotowości.
Tęsknota za bezpiecznym zestawem słów, za formułą, która choć na chwilę
zatrzymałaby nieustanny potok mowy, znaków i obrazów. Nowe próby, wynalazki,
pomysły, do utraty sił, do utraty tchu, do końca. Niektórzy się domyślają, że
tego marzenia nie da się zrealizować, że to tylko mrzonka, majak,
niebezpieczna ułuda. Niebezpieczna, gdyż grozi ostateczną utratą poczucia
rzeczywistości, pogrążeniem się w oparach mitu, w odmętach wyobraźni. Mimo to
brną w te próżne rejony, wyruszają w podróże bez powrotu. Czy tak zwana
rzeczywistość oferuje coś lepszego? Inni znowu obnażają jałowość tych prób,
pokazują, że szukać należy inaczej i gdzie indziej. Choć i tak się nie
znajdzie. Forma zawsze się wymyka, wyślizguje, wypada z rąk i wychodzi z
kadru. Mniej więcej tak mogłaby wyglądać opowieść o tym, co zwykliśmy nazywać
nowoczesnością. Roussel, Bataille, Deleuze, Barthes, Rainer między innymi to o
nich jest ta opowieść.
Bo tu naprawdę chodzi o drobiazgi. Ale tak zasadnicze, tak ważne i poważne, że
trzeba je było zebrać, zestawić i ustawić. Dzięki temu – taka nadzieja
przyświecała autorowi – mogą się nawzajem oświetlać i uwyraźniać, choć
niekiedy też zaciemniać, a nawet podważać i podawać w wątpliwość. Wynika to ze
stojącej za tymi szkicami koncepcji przekładu; a mówiąc konkretniej –
przekładowej roboty. Materialistycznej, ale nie językoznawczej. Praktycznej, a
nie przekładoznawczej. Znawstwo w ogóle nie ma tu chyba wstępu. Wpuszcza się
raczej skompromitowany skądinąd – więc excusez le mot – smak. Dlatego
destylaty. Ale książka rości sobie też, rzecz jasna, pretensje do naukowości.
Tam, gdzie się da, fakty są niezbite, a dane – sprawdzone. Pomieszczone tu
uwagi mają często charakter skromnych, ale jakże uczonych dopisków do dużych
dzieł i małych dziełek; mówiąc konkretniej – do przekładowej roboty. Stąd
glosy. No i zdania – „największe jednostki gramatyczne języka”. W tłumaczeniu
tak wielkie, że rozgrywają się w nich niekończące się historie, decydują się
niemal losy tego osobliwego świata, jakim jest literatura. Znajdzie się też
coś dla miłośników literackich skandali. To szkice z krytyki przekładu, więc
niektóre dokonania się tu krytykuje; bywa, że gani; jeszcze inne głaszcze, ale
pod włos. Ale to prawdziwe szkice z krytyki przekładu, więc głównie czyta się
tu po prostu literaturę, opowiada o niej z miłością i zdziwieniem, bo jedno
bez drugiego nie może. A szkice są drugie, bo wcześniej, dekadę temu, były
pierwsze. Nie wiadomo, czy będą trzecie.